niedziela, 10 lutego 2019

Dołęga Cieślik Joanna

Wspomnienia ppor. Joanny Cieślik-Dołęgi – łączniczki AK na Kresach Wschodnich zostały spisane w latach 2004-2014 przez Maję Wolan i Małgorzatę Korczyńską. 

Wspomnienia "Wojenna dziewczyna z warkoczem" ukazały się na stronach Biuletynu Miejskiego Nr 3/2018 

Pozwolę sobie zacytować treść:

Wielu leżajszczan kojarzy ją z kioskiem Ruchu przy ul. Mickiewicza - vis a vis MCK, w którym sprzedawała przez wiele lat. Najpierw sama, potem z mężem.

Urodziłam się w Niepodległej Polsce 24 sierpnia 1924 roku w szpitalu im. Cesarza Józefa I w Bóbrce, miejscowości położonej 30 km na południowy wschód od Lwowa, jako najmłodsza z dziewięciorga dzieci Stanisława i Anny Cieślik. Nazywano mnie Jańcią lub Janką. Rodzice mieli dom i kilkuhektarową posiadłość ziemską 2 km od Bóbrki we wsi Szpilczyna. Dom był z kamienia otoczony wielkim ogrodem i sadem. Za domem z niewielkiego wzgórza roztaczał się piękny widok na Wołowe, z którego pochodził mój ojciec. Po śmierci rodziców, jako młody chłopiec poszedł na służbę do hrabiostwa Potockich w Starym Siole, położonym 20 km od Bóbrki. Ojciec był wspaniałym myśliwym i będąc już dorosłym mężczyzną organizował dla wojskowych i hrabiego Potockiego łowieckie wyprawy. Z upolowanej zwierzyny mama na prośbę hrabiny Potockiej gotowała dla magnaterii staropolskie dania. Nasz dom słynął z wyśmienitej kuchni kresowej, która zresztą uchodzi za niezrównaną, zachwycając swym bogactwem i różnorodnością. Przedwojenne tradycyjne receptury są przekazywane w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie.

W domu wpajano nam wartości chrześcijańskie, uczono poczucia patriotyzmu oraz przywiązania do dawnych zwyczajów z poszanowaniem pamiątek narodowych. Takiej miłości do Polski, razem z modlitwą za Ojczyznę, od wczesnego dzieciństwa uczyła mnie mama. Dlatego to uczucie jest tak mocno zakorzenione w moim sercu i sercu każdego Kresowiaka, a słowa „Bóg, Honor, Ojczyzna” pozostają w nas aż do śmierci.

Zawieruchy wojenne

Kiedy wybuchła I wojna światowa do walki o niepodległość stanęli trzej moi bracia: Jan, Piotr i Michał. Z wojny do rodzinnego domu nie powrócił Piotr – zginął w krwawych walkach o Lwów. Jego ciała, ku rozpaczy mamy nigdy nie odnaleziono. Z tą tragedią rodzina długo nie mogła się pogodzić. Dlatego, gdy w 1918 roku urodził się kolejny z braci, mama dała mu na imię Piotr.

Po zakończeniu I wojny światowej na części z posiadłości ziemskiej bogatej w złoża gliny, rodzice założyli małą cegielnię. Niestety, 1 września 1939 roku, kiedy siły powietrzne Luftwaffe przeprowadziły zmasowane bombardowania Lwowa i okolic, cegielnia legła w gruzach. Dzięki Bożej Opatrzności zabudowania mieszkalne pozostały jednak nietknięte.

Wraz z wybuchem II wojny światowej skończył się czas beztroski; wojna nie tylko przerwała moją edukację, ale sprawiła, że musiałam szybko dorosnąć.

Najgorszy był strach przed wywózką na Sybir po napaści Armii Czerwonej na Rzeczpospolitą Sowieci zajęli Kresy Wschodnie i NKWD rozpoczęło weryfikację ludności wcielanej do ZSRR. Represje objęły rodzinę mojej siostry Marii Bieńkowskiej. Zgodnie z polityką Stalina zaliczono ją do grupy wrogo nastawionej do socjalistycznego państwa. Józef Bieńkowski, mąż Marii był pracownikiem służb mundurowych, więc cała rodzina znalazła się na liście przeznaczonych na wywózkę na Sybir. Maria najpierw sama, a potem z siedmioletnim synem Leszkiem ukrywała się w gajówce koło Bobrki.

Swą kilkumiesięczną córkę Lidię pozostawiła pod moją opieką. W 1940 NKWD w poszukiwaniu Bieńkowskich wtargnęło do domu mojego brata Janka. Wszyscyśmy zamarli. Mała Lidka siedziała na moich kolanach.
- A etat malcik, ciej – spytał jeden z oficerów biorąc Lidkę za chłopczyka
- to tej dziewuszki – odparł przytomnie Janek i wskazał na mnie.
Bolszewik trochę się zdziwił, bo sama wyglądałam jak dziecko. Popatrzył na mnie, machnął ręką i wyszedł z innymi.

W czasie okupacji, wiosną 1942 Niemcy zajęli dom rodzinny. Przegonili nas do jednej izby, a w drugiej zainstalowali radiostację, skąd nadawali meldunki. Po ponownym zajęciu Bobrki i okolic przez Armię Czerwoną, Niemcy uciekając zostawili nam broń.
- Macie, brońcie się przed tą bandą – powiedział jeden z nich
Mój brat Michał razem z kolegą wynieśli ją do lasu. Część zakopali w skrzyniach, a karabiny porozwieszali na sosnach. Ukrywanie broni groziło zsyłką na Sybir.

Konspiracja

Jeszcze w czasie niemieckiej okupacji zdecydowałam o zaangażowaniu się w działalność konspiracyjną. Mając niespełna 18 lat wstąpiłam do Armii Krajowej. Działałam w obwodzie Bobrka należącym do Inspektoratu Południowego Okręgu Lwów Armii Krajowej, który zaczął oficjalnie funkcjonować na przełomie lipca i sierpnia 1942 roku. Wtedy też zaczęły powstawać w moim obwodzie zawiązki dziewięciu plutonów z 31 drużynami.

Do konspiracji zostałam zwerbowana w lipcu 1942 przez ppor. Krucina – oficera łączności konspiracyjnej, być może ze względu na moją drobną sylwetkę i nie rzucający się w oczy wygląd. Charakterystyczny jedynie mój długi, piękny warkocz. Uroczystą przysięgę złożyłam w lesie w obecności dwóch komendantów ze Lwowa i Bobrki. Po zaprzysiężeniu otrzymałam stopień szeregowca i zostałam przyjęta jako łączniczka między komendą inspektoratu, a oddziałami partyzanckimi AK na trasie Lwów – Stanisławów. W konspiracji przyjęłam pseudonim „Teresa”, zawierzając swoje bezpieczeństwo i życie wstawiennictwu Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza, znanej też, jako Mała Tereska.

Początkowo rodzina nie wiedziała o mojej działalności konspiracyjnej. Często wymykałam się z domu pod pretekstem opieki nad dziećmi starszych sióstr. Z czasem wtajemniczyłam braci i siostrę Magdaleną oraz siostrzeńca Józefa Deca, który też należał do Armii Krajowej.

Zadania

Do moich obowiązków w AK należało zbieranie informacji i przyjmowanie meldunków, które następnie dostarczałam w zalakowanych kopertach do punktów kontaktowych. W Bóbrce była to proboszczówka kościoła rzymskokatolickiego pw Św. Mikołaja i Anny oraz cmentarna kaplica – grobowiec bóbrskich hrabiów Czajkowskich. We Lwowie zaś dom mojej starszej siostry i szwagra Magdaleny i Stanisława Korczyńskich, położony przy ul. Łyczakowskiej 206.
Do przenoszenia meldunków i amunicji służyła mi specjalna bańka na mleko z podwójnym dnem. Wykonali ją moi koledzy z partyzantki. Na spodzie ukrywałam dokumenty i amunicję, przykrywając je denkiem, na które dla niepoznaki, wlewałam niewielką ilość mleka. Na trasie Bobrka – Lwów jeździłam zazwyczaj autobusem, ale zdarzało się, że musiałam chodzić pieszo. Pewnego razu, gdy przewiozłam do Lwowa meldunki i amunicję Niemcy zatrzymali autobus. Gdy weszli do środka starałam się opanować i zachowywać naturalnie. Jeden z nich podejrzliwie spojrzał na mnie, po czym wskazał na bańkę. Z drżeniem serca podeszłam do niego i otworzyłam wieczko. Na szczęście nie pomyślał, by sprawdzić jej ciężar. Udało się!

W partyzantce poznałam wielu oddanych przyjaciół, wśród nich Stefanię Lang, Helenę i Zofię Krutin, Marię Jakubowską oraz Michała Sikorskiego – przyszłego męża mojej bratanicy. W drużynie wraz ze mną służyło 30 osób. Na co dzień mieszkaliśmy w swoich domach, w punktach kontaktowych meldowaliśmy się tylko na umówiony sygnał. Uzbrojenie mieliśmy głównie zdobyczne w walkach z okupantem. Ukrywaliśmy je w zakonspirowanych domach, stodołach, lasach, pakowaliśmy amunicję do skrzyń, a następnie zakopywaliśmy je w ziemi.

Świat jest podły

W czasie wojny pracowałam w magistracie w Bóbrce, gdzie miałam dostęp do różnych informacji. Pracowałam także jako bileterka w kinie „Sokół”, z którym związana jest tragiczna historia. Niemcy zaplanowali przeprowadzenie ataku na oddział banderowców z UPA. Gdy to doszło do Ukraińców, zaczęli powiększać swoje szeregi siłowo, wcielając młodych Polaków. W kinie właśnie trwał seans. Nagle do budynku wpadł oddział banderowców. Zamarłam. Och dowódca rozejrzał się i wymachując bronią kazał wszystkim wynosić się z kina. Wprowadzili do Sali Polaków, których uzbroili – mieli pod ich dowództwem atakować Niemców. Parę dni później, gdy rano przyszłam do pracy dozorca szepnął mi do ucha
- Janka, chodź, coś ci pokażę
- co się stało – odszepnęłam
- może poznasz któregoś – dodał
Gdy weszłam do kina, serce podeszło mi do gardła,, cała podłoga zaścielona była trupami - Polaków i Ukraińców zabitych przez niemieckich nazistów.
Tego samego dnia zorganizowano masowy pochówek, nie na cmentarz lecz na Rynku w Bóbrce. Po raz pierwszy zrozumiałam, że świat może być podły …

Na rozkaz dowództwa AK organizowałam przerzuty partyzantów m. in. do Starego Sioła i Gródka Jagiellońskiego. Pamiętam ostatni rozkaz otrzymany od ppor. Stanisława Krucina, który zdawał sobie sprawę, że na froncie Sowieci wypierają Niemców. Miałam przeprowadzić przez las 10 partyzantów.
- Wisia zachorowała, idź ty Janeczko, dasz sobie radę – powiedział.

Front sowiecki

Sytuacja zmieniała się z minuty na minutę. Gdy dotarłam na miejsce, partyzantów już nie było. Stało się oczywiste, że nadszedł front sowiecki i zostali oni zmuszeni do wcześniejszej ewakuacji. Ja także musiałam uciekać. Szłam przez las, z oddali dobiegał ostrzał artyleryjski. Zaczęłam biec, upadłam. Wstała i ruszyłam pędem przed siebie z kołaczącą w głowie myślą: gdzie się tu schować, żeby mnie nie zabili. Przed powrotem do Szpilczyny ostrzegła mnie matka koleżanki – stacjonowały tam już wojska sowieckie. Nad Bóbrkę i okolice nadlatywały bombowce, więc noc spędziłam u rodziców koleżanki, ukrywając się z nimi w ziemiance. Dopiero rano, gdy sytuacja nieco uspokoiła się ruszyłam w kierunku Szpilczyny. Nie szłam jednak gościńcem, bo samoloty wykonywały loty zwiadowcze i bałam się, że zginę. Szłam przez pola, wysokie zboża modląc się do św. Teresy, by nie trafić na trupa. Z oddali usłyszałam jęki rannego sołdata. Zacisnęłam zęby i szłam dalej. Dotarła do domu. Na mój widok brat Janek krzyknął” – Mamo, Janka żyje!
Domownicy obawiali się, że mogłam zginąć, ponieważ znalazłam się na linii frontu. Wyczerpana zasnęłam – śniły mi się koszmary. To wędrowałam po lesie, to słyszałam ostrzał artyleryjski … Obudził mnie własny krzyk – Lecą i biją!

Nie ma Polski

Gdy ostrzały artylerii niemieckiej i sowieckiej stały się tak silne, nie mogłam bezpiecznie przeprowadzić swoją tajną trasą, dowództwo AK oddelegowało mnie do Wrocławia. W lipcu 1944 roku nastąpiło rozformowanie oddziału i zakończenie mojej działalności konspiracyjnej. Nie ujawniłam się …

Z czasem dotarło do mnie, że Polska upadła – ta świadomość mnie przerażała. Jednak miała nadzieję, że wolność Polski uda się odzyskać przez silne poczucie jedności narodowej. Rozwiązanie AK kończyło tylko pewien etap. Pamiętam ostatni rozkaz komendanta głównego AK gen. brygady Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”
- Wojna się nie skończyła (…) Nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie niepodległym, suwerennym i sprawiedliwie urządzonym Państwie Polskim (…). Daję wam ostatni rozkaz. Dalszą swą pracę i działalność prowadźcie w duchu odzyskania pełnej niepodległości Państwa (…). W tym działaniu każdy z was musi być dla siebie dowódcą”.
Ostatni rozkaz komendanta głównego AK nie był sygnałem do odwrotu, tylko do trwania przy świętej sprawie. Jako żołnierz Armii Krajowej byłam wierna tym słowom przez dalsze życie.

Z kresów do Leżajska

Jesienią 1945 roku z powodu odmowy przyjęcia obywatelstwa radzieckiego moja rodzina została wysiedlona z Kresów Wschodnich. Wyjeżdżając, pozostawiliśmy niemal wszystko. W bydlęcych wagonach moi trzej bracia wyjechali z rodzinami na Ziemie Odzyskane w okolice Wrocławia, a dokładnie Milicza, Potaszni i Henrykowic. Z kolei moje trzy siostry z rodzinami udały się najpierw w okolice Rozwadowa, następnie Żołyni, a w końcu przeniosły się do Leżajska. Natomiast ja z mamą, która była w starszym wieku zostałam w Szpilczynie. Jednak w grudniu 1946 przyjechałyśmy do Leżajska i wynajęłyśmy mały dom przy ul. Garncarskiej 5. Swoje dorosłe życie związałam z Leżajskiem i to on stał się moim ukochanym domem. To tu rozpoczęłam pracę w zakładzie masarskim mojego szwagra Stanisława Korczyńskiego przy ul. Mickiewicza 41.

W 1948 wyszłam za mąż i założyłam rodzinę. Choroba synka, najmłodszego z czworga moich dzieci sprawiła, iż całkowicie poświęciłam się opiece nad nim. Po jego śmierci w 1965 roku podjęłam pracę w Państwowym Przedsiębiorstwie Kolportażu RUCH, gdzie pracowałam przez 25 lat.

Los nie szczędził mi cierpień i wyzwań, jednak te wartości, którym była i jestem wierna do dzisiaj, pomagały mi przetrwać trudne chwile. Tego uczyłam swoje dzieci, wnuki i prawnuki. Ufam, że przekazane im umiłowanie do tradycji i patriotyzmu będzie kontynuowane w otoczeniu etosu: „Bóg, Honor, Ojczyzna”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...