piątek, 10 kwietnia 2015

Wagner (z d. Podubny) Józefa (1928-2015)

Niech te moje wspomnienia będą świadectwem cierpienia wielu prawych Polaków i wspaniałych patriotów. Niech będą świadectwem zbrodni, jakich dokonali komuniści na polskim narodzie. 
Teraz już wielu zdarzeń nie pamiętam i może tak chronologicznie i dokładnie nie przekazałam. Przekazałam natomiast całą prawdę o tym, co przeżyłam - 
tak podsumowała swoje wspomnienia pani Józefa Wagner z d. Podubny ps. "Baśka" - "Ziuta", członek Armii Krajowej placówki "Śląskiego" w Leżajsku. 

9 kwietnia 2015 roku zmarła Józefa Wagner z d. Podubny. Przeżyła 87 lat.





Wspomnienia pani Józefy Wagner spisał w dniu 25 listopada 2007 roku pan Wincenty Pażyra z Nowej Sarzyny. Spisał i opracował w formie książeczki. 
Pan Wincenty Pażyra przesłał mi te wspomnienia pocztą, zaledwie kilka dni temu, poprosił, żebym je wykorzystała. Pani Józefa jeszcze wówczas żyła. 

 tree

Przeczytałam ze wzruszeniem i jednocześnie z niedowierzaniem, że tak mogło wyglądać życie kobiety, która przeżyła wojnę i nie miała okazji cieszyć się wolnością. 


Oto wspomnienia pani Józefy Podubny-Wagner.

Moje wspomnienia rozpocznę od historii życia mojego ojca. Ojciec mój był zawodowym wojskowym w Wojsku Rosyjskim. W 1910 roku przyjechał wraz z ordynansem, z pismem do Starego Miasta, leżącego przy granicy. Do Rosji już nie wrócił, gdyż zorientował się, że wybuchnie rewolucja. Przekroczył granicę i udał się na Śląsk do Katowic. Tam obaj pracowali w kopalni, ale każdy w innym miejscu. Ordynansa w czasie szychty zasypało. Przestraszony ojciec wyjechał z Katowic. Przybył w te strony, podjął pracę w cegielni, początkowo w Brzózie Królewskiej, a następnie w Leżajsku u Makosika i Zawilskiego.
Tu poznał moją mamę i po takich prawnych perypetiach ożenił się z nią. 
Ja urodziłam się 13 lutego 1928 roku w Leżajsku, przy ul. Opalińskiego, niedaleko lasu.
Nasza rodzina była bardzo patriotyczna. Starszy brat i siostra jeszcze przed wojną należeli do Drużyny Strzeleckiej, a ja do Harcerstwa.
Brat już od początku II wojny należał do Związku walki Zbrojnej.
Mieszkaliśmy na uboczu, więc tu odbywały się szkolenia młodych członków organizacji podziemnej. Szkolił ich mój brat i inni. Ja wtedy stałam na czatach, ponieważ wcześniej, jako małoletnia złożyłam na ręce dowódcy przysięgę harcerską na Harcerskie Słowo Honoru Harcerstwa Polskiego. Brat należał do Oddziału Więcława ps. "Śląski".
Przed wojną uczęszczałam do szkoły podstawowej, a wczasie okupacji do Szkoły Handlowej w Leżajsku.
Po złożeniu przysięgi uczestniczyłam w konspiracji, przeważnie jako kurierka.
Przypomniałam sobie, że pewnego razu dostałam polecenie od 'Śląskiego', aby przenieść dokumenty do Ulanowa. Pojechałam pociągiem do Rudnika. Tu wysiadłam i udałam się w kierunku Sanu i przez 3 dni czekałam obserwując rzekę, gdyż Niemcy robili pomiary. Zatrzymałam się u pewnej pani, jej syn również działał w konspiracji. W wodzie miał zatopioną łódkę, a sam ukrył się w zaroślach nad Sanem, obserwując Niemców. Po 3 dniach wypłynęliśmy łódką i będąc już przy drugim brzegu, ostrzelali nas Niemcy. Ten meldunek przekazałam w sklepie pani Pustarczykowej, o ile się nie mylę. Po paru dniach powróciłam do Leżajska.
W naszym domu często przebywali partyzanci z oddziału 'Ojca Jana' i 'Mewy'. Przybywali tu, aby się umyć, ostrzyc, zjeść, odpocząć, a nawet wypić. Nasz dom, jak już wspominałam był usytuowany w dobrym miejscu, blisko lasu.
brat dostał za działalność konspiracyjną odznaczenie z Anglii w 1943 roku.
W 1944 roku, 10 września ożenił się i zamieszkał u żony w Leżajsku.
Sowieci do Leżajska weszli 17 lipca 1944 r. i znowu zaczęła się nowa okupacja. Ojciec robił wszystko, aby utrzymać rodzinę na jako takim poziomie. Potrafił wykonywać wiele rzeczy, pędził też bimber.  NKWD-owcy, którzy stacjonowali w Leżajsku pili notorycznie. Przychodzili do nas, aby popić.
Pewnego razu przyszedł do nas brat i pił z tymi Sowietami. Ja, będąc w tym pomieszczeniu, zauważyłam przez okno, że zbliża się do nas trochę wystraszona bratowa. Niepostrzeżenie wyszłam na pole, bratowa powiedziała mi, że NKWD aresztuje niektórych członków podziemia, że byli u niej w domu, szukali brata i zrobili rewizję. Znaleźli mały pistolecik, który ofiarował jej w czasie ślubu Józek 'Wołyniak'. Zdemolowali dom, zniszczyli wszystko co w domu było. 
Weszłam z powrotem do domu, chciałam brata ostrzec, mówiąc mu, że chcę się o coś zapytać, jednak podejrzliwi NKWD-owcy coś wywęszyli i nie pozwolili mi z nim porozmawiać, zabrali ze sobą brata i poszli gdzieś w nieznane. Ojciec próbował odszukać ich, na komendzie i w różnych miejscach, wszędzie mówili, że go nie widzieli. Słuch po nim zaginął. 
Po jakimś czasie ktoś przyjechał z Rudnika i poinformował, że w Rudniku w bunkrach wybudowanych przez Niemców trzymają więźniów. Niemcy trzymali tam wcześniej jeńców sowieckich, a gdy weszli Sowieci, to NKWD trzymało tam AK-owców. Udaliśmy się do Rudnika. Obserwowaliśmy obóz przez lornetkę z pobliskiego dom. Zauważyliśmy, że o godzinie 6 rano wyprowadzano losowo jeńców, w kalesonach, bardzo obrośniętych. Rozpoznaliśmy brata, z ogromną brodą. Nie było go już od 3 miesięcy.
Ojciec przygotował łapówkę, zabił świnię, uwędził szynkę, 5 kg kiełbasy, wziął 5 litrów bimbru. I pojechał do Rudnika. Wypytywał o brata Władka, mówili, że go tu nie ma. Tato znalazł inny sposób. Powiedział im, że to rozumie, bo sam był żołnierzem. Zostawił to wszystko co przywiózł ze sobą i wyszedł. Po dwóch tygodniach tych pięciu aresztowanych w Leżajsku wywieziono samochodem do lasu i kazano im uciekać. Innych pozostałych wywieziono na Sybir. Tych co wypuścili m. in. Władka wrócili piechotą do Leżajska. 
Któregoś dnia wybrałam się do bratowej i tak wieczorem lamentowałyśmy nad losem Władka, myślałyśmy, że on już nie żyje, że został zabity. W pewnym momencie usłyszałam drapanie w szybę. 
- Matko Boska, to twój Władek wrócił!- powiedziałam.
Ojciec podszedł do drzwi, otworzył je, ale Władek nie chciał wejść do środka, bo był brudny i zawszony. Powiedział, że w szopie się wymyje. Był grudzień, a on w łachmanach i boso, a nogi miał okręcone papierami i szmatami. Ostrzygł się, umył, ale nie chciał się pokazywać ludziom, po jakimś czasie wyjechał do Wrocławia do rodziny żony. Tam się nadal ukrywał. 

W roku 1945 uczęszczałam do ogólniaka. szkoła mieściła się w budynku, gdzie obecnie znajduje się Muzeum. Pewnego razu będąc w szkole przybiegł syn dyrektora Stanisława Gduli i mówi: 
"Są aresztowania, Podubna, Maruszak, Kwieciński i Krawczyk uciekajcie". Wyskoczyłyśmy przez okno, z tyłu budynku, na skarpę, każdy z nas uciekał w inną stronę. Przez jakiś czas ukrywałam się u koleżanki, ale ponieważ rodzina bała się, wyjechałam do Kuryłówki i znalazłam schronienie u pana Antoniego Górala. Przebywałam tam przez 2 tygodnie, potem trochę u znajomego Benia, a także u innych. Zdarzały się różne trudne sytuacje, ale najwyraźniej Opatrzność Boża czuwała nade mną. 
Przypomniało mi się jedno wydarzenie.
Dostałam polecenie, aby zza Sanu od pani Staroń przywieźć 4 pistolety i 10 granatów, bo spodziewano się tam rewizji i przeszukiwań domów. Pojechałam rowerem do promu. Przy promie było dużo sowieckiego wojska. Wsiadłam na prom razem z tymi sołdalcami. Jakiś oficer przepytywał mnie, gdzie jadę. Odpowiedziałam, że do młyna, by spytać, czy ziarno już jest zmielone. O nic więcej nie pytał. Wysiadłam na drugim brzegu Sanu, pojechałam najpierw do młyna, a następnie do pani Staroń. Sprawdzałam czymnie nikt nie śledzi. Nie zauważyłam nic podejrzanego. Zabrałam te granaty i pistolety. Granaty i 2 pistolety włożyłam do sznurkowej torby, torbę zawiesiłam na kierownicy roweru, 2 inne pistolety schowałam za paskiem pod płaszcz na plecach. Dojechałam do Sanu, na promie opierałam się o linę. Po chwili podszedł do mnie przewoźnik i po cichu powiedział, że pistolety wypychają mi płaszcz. Odsunęłam się. Kiedy wysiadłam na drugim brzegu rzeki w Starym Mieście podszedł do mnie oficer i kazał mi za nim iść do domu po prawej stronie drogi. Przepytano mnie jak się nazywam. Podałam im nazwisko koleżanki z liceum, zadzwonili do szkoły, dyrektor potwierdził, że taka uczennica jest. Mimo to trzymano mnie w tym domu przez całą noc, przez cały czas siedziałam z ukrytymi pistoletami po płaszczem. Oficer pytał mnie dlaczego się nie rozpłaszczę, ale narzekałam, że jest mi zimno.
Rower całą noc stał pod budynkiem, nawet nikt go nie ukradł, a przecież oni kradli wszystko co popadło. Rano mnie wypuścili i szczęśliwie dojechałam rowerem do punku. Partyzanci martwili się o mnie, nawet planowali akcję, żeby mnie odbić, a kiedy w końcu się pojawiłam, mówili, że to cud, że mnie nie zrewidowali, bo już bym nie żyła. 
Innym razem, gdy się ukrywałam dostałam wiadomość, że ma być obława. Mój szwagier, który był kolejarzem skierował mnie do swojego kolegi Chmury do Wólki Ogryzkowej. Tam pasłam krowy u pana Kubraka, którego nazywano 'Kułakiem'. Przebywali u niego partyzanci z oddziału 'Mewy'. Zarabiali na życie przy ścince drzewa w lesie. Ja pasłam na pastwisku krowy. Pewnego razu, gdy pasłam krowy, podjechał ktoś na rowerze i kazał nam uciekać, bo UB urządza na nas obławę. Jak się okazało to był ksiądz z Tryńczy. Kiedy uciekaliśmy, obserwował to zdarzenie z drzewa przez lornetkę 'Mewa', widział, jak UB otaczało pastwisko i wioskę. Noc spędziliśmy w ukryciu w kopkach siana.
Mimo, że byłam młoda, to byłam bardzo odważna.
Pamiętam sobie, że po akcji UB za Sanem przywieziono do Leżajska zabitych partyzantów, położono ich w trupiarni na cmentarzu. O północy wzięłam klucze od grabarza poszłam na cmentarz. Otworzyłam trupiarnię i sprawdzałam czy wśród zabitych nie ma tam mojego chłopaka. Było tam kilka bezwładnie leżących ciał, mojego narzeczonego ps. 'Metal' nie było. 
Po jakimś czasie przyjechał 'Siwy' i oświadczył, że załatwiony jest przerzut ludzi na Zachód. Mieli nas przerzucić przez 'zieloną granicę' do Niemiec.
'Siwy' i mój narzeczony ps. 'Metal' już wcześniej wyjechali szukać drogi przerzutu i ucieczki członków podziemia z tych terenów. 'Siwy' przyjeżdżał tu często, zabierał i wywoził broń od 'Śląskiego'. Przywiózł mi list od mojego narzeczonego. Zebrał ludzi, którzy chcieli wyjechać. W ustalonym dniu, wszyscy z bronią, nie kontaktując się ze sobą wsiedliśmy do pociągu, do ostatniego wagonu. Szczęśliwie dojechaliśmy do Gliwic. Zaprowadzono nas do punktu przerzutu, który mieścił się w opuszczonym niemieckim szpitalu na ulicy Kościuszki. Portierem był prawdopodobniej lekarz o nazwisku Czarniecki. Tam spotkałam znaną mi już wcześniej koleżankę Urszulę. Zdaliśmy dokumenty i mieliśmy otrzymać nowe. Te przerzuty organizował 'Malina', człowiek podziemia, ale zdrajca. Od Czarnieckiego dowiedziałam się, że mój narzeczony wyjechał z poprzednią grupą, półtora miesiąca wcześniej. Czarniecki dał im adres kontaktowy, na który mieli przesłać wiadomość gdy tylko szczęśliwie uda im się dotrzeć na miejsce. Do tej pory nie było żadnego odzewu, to jest dziwne -powiedział. Po latach dowiedziałam się od pułkownika Sochy, że wszystkich zamordowano. UB-owiec, który ich przesłuchiwał miał wiśniowe buty i ko... mojego narzeczonego. Buty oficerki z białą wykładką zrobił mój ojciec. Socha nas znał, więc bez trudu rozpoznał czyje są te buty.
Nasza 32-osobowa grupa miała wyjechać 12 września z innej ulicy. W wyznaczonym terminie podjechał 'Lublinek' z plandeką. wsadzono nas na pake, a gość z nowymi dokumentami wsiadł do szoferki. Jechaliśmy nocą, dość długo. Raptem na trasie oświetlono nas i wywiązała się strzelanina.Wszyscy zaczęli uciekać, wszystkich wystrzelano. Ja z Urszulą biegłyśmy na wprost strzelających, uciekłyśmy trzymając się za ręce. Mnie się udało, nie trafiła mnie żadna kula, natomiast Urszula miała postrzeloną rękę, strasznie krwawiła. Uciekałyśmy w pola, zmęczone zatrzymałyśmy się, nie wiadomo było gdzie po ciemku uciekać, opatrzyłam jej rękę, a o świcie, kierując się słońcem, szłyśmy cały dzień, polami w nieznanym kierunku. Bardzo zmęczone, ok. godz. 17 doszłyśmy do budynków. Zobaczyłyśmy grających chłopców, na pytania, odpowiadali ze złością po niemiecku. Idąc dalej, spotkałyśmy grupkę dzieci grających w klasy. Dowiedziałyśmy sie od nich, że dotarłyśmy do Gliwic, do ul. Tarnogórskiej. Skojarzyłam, że mieszkała tam znajoma z Leżajska dziewczyna o nazwisku Iwasiuk. Wyszła za mąż za repatrianta i oboje wyjechali do Gliwic. Chłopcy zaprowadzili nas do niej. Sprowadziła lekarza niemieckiego, opatrzył Urszuli ranę. Skontaktowałam się telefonicznie z portierem Czarnieckim. Był zdziwiony i spytał jakim cudem przeżyłyśmy, bo był przekonany, że wszystkich zabito, że nikt nie przeżył. Jak się po latach okazało, to przeżył również 'Siwy'. Był postrzelony kilkoma kulami, UB-owcy zabrali go i wyleczyli. Przesiedział w więzieniu 17 lat. Spotkałam go po latach, widziałam te jego rany. 
W Gliwicach przebywałyśmy jeszcze jakiś czas. Urszula postanowiła odwiedzić szpital, w którym byłyśmy przed wyjazdem. Już stamtąd nie wróciła. Po latach dowiedziałam się, że została zamordowana. 
Ja postanowiłam wrócić do Leżajska. Od pani Iwasiuk pożyczyłam pieniądze i wyjechałam, pomyślałam, że jeśli miałabym zostać zamordowana, to lepiej już umierać w Leżajsku. 
Po przyjeździe udałam się do Kuryłówki, gdzie w czasie wojny przez jakiś czas się ukrywałam. 
Pewnego dnia moje koleżanki odwiedziły mnie w Kuryłówce, zaproponowały mi inne miejsce kryjówki, w Leżajsku przy ul. Klasztornej, w domu, w którym mieszkał ociemniały ojciec i mieli swoją bibliotekę. Przeniosłam się tam. Odwiedzali nas partyzanci, szczególnie w święta, ale też kiedy zachodziła potrzeba. 
Pamiętam takie zdarzenie:
Przybyli do domu partyzanci, zostawili w jednym pokoju broń. W trakcie rozmowy zobaczyłam przez okno, że UB-owcy prowadzą N... i kierują się do naszego domu. Szybko uciekliśmy na strych, z odbezpieczonymi pistoletami wyczekiwaliśmy na to co się wydarzy. Córka tego pana Piegdonia, bardzo spokojnie przyjęła UB-owców, powiedziała im, że mieszka tylko z ociemniałym ojcem, że nie ma więcej nikogo w domu. Zdążyła zamknąć na klucz pokój, w którym były karabiny partyzantów. Na pytanie kto tam mieszka, odpowiedziała, 'to nie moje mieszkanie'. Odeszli. Wyjechała ponownie do Kuryłówki, a później do Rozwadowa. 
W międzyczasie dostałam list od Józka 'Wołyniak'. Miałam go przekazać do Kuryłówki. Gdy dojechałam do stacji w Leżajsku, natrafiłam na obławę, szukali mnie. Byłam ostatnią osobą do rozpoznania. W pewnym momencie przypadł do mnie SOK-ista, znał mnie i krzyknął:
- pociąg ci ucieka, a ty tu stoisz'! Złapał mnie i wsadził do pędzącego pociągu w kierunku Sarzyny, do ostatniego wagonu. Wysiadłam w Sarzynie,  przenocowałam u dyżurnego stacji, znajomego szwagra. Rano zadzwoniłam do szwagra, poinformował mnie, że w Leżajsku jest 36 samochodów wojskowych, że już trzykrotnie zatrzymywano moją kuzynkę, bo była do mnie podobna. 
Nawet nie myśl, żeby się tutaj pokazywać- powiedział. Ja jednak wróciła do Leżajsk, szłam torami piechotą, dotarłam do Czerwonego Wiaduktu i przedostałam się przez dziurę w płocie do siostry. Ukryłam się w porzeczkach, potem, gdy już byłam u niej w domu zobaczyłam 4 wojskowych idących na podwórze, wbiegłam szybko do przedpokoju, pod schodami na strych w do domu siostry był schowek na buty. Wyrzuciłam buty i tam się schowałam, zapierając drzwiczki. Wojskowi weszli, poprosili o wodę, pozaglądali po pokojach, nie zwrócili uwagi na porozrzucane pod schodami buty i wyszli. 
A ja wyruszyłam w drogę, z listem do pani Anny Staroń, do Kuryłówki. 
U pana Iwasiuka ukrywałam się 6 miesięcy. 
Zmęczona ciągłym ukrywaniem się, postanowiłam się ujawnić. 10 kwietnia poszłam na posterunek. Przecież nic takiego nie zrobiłam, nikogo nie okradłam, nikogo nie zabiłam, byłam tylko łączniczką, przekazywałam tylko meldunki.
Gdy przebywałam na posterunku i gdy wypisywano moje papiery, dostali meldunek, że w Giedlarowej okradziono skep. UBek miał tam pojechać, napisał odręcznie kartkę, kazał mi ją podbić u komendanta posterunku niejakiego Maja. 
Maj był bardzo na mnie zły, bo mu powiedziano, że to ja z Józiem 'Wołyniakiem' wjechałam do tego budynku na koniu i napchałam mu do gardła siana. To była nieprawda, bo, owszem, Józek wjechał tam na koniu, ale z inną dziewczyną, też blondynką. Józek wtedy trochę ich poprzestawiał i zrobił porządek.
W końcu z tą kartką do Maja nie poszłam. Poszła za mnie moja mama. Maj ze złości zrzucił ją ze schodów z pierwszego piętra. Po dziesięciu dniach ponownie poszłam się ujawnić. 
W czasie rozmowy zaproponowano mi współpracę z nimi, obiecując wspaniałe życie w Klubie Oficerów w Warszawie. Stanowczo odmawiałam. Tym razem, przebywając na posterunku zbeształam UB-eka pochodzenia żydowskiego, który chciał mi wyrwać z bluzy miniaturkę Orła Białego. To było dla nich upokarzające, bo nie mogli mnie złamać. 
Któregoś dnia po ujawnieniu, w 1948 r. dostałam wezwanie do Łańcuta. Miałam się zgłosić na komendę UB na godz. 9:00. Nie pojechałam.  Pojechała za mnie siostra. Okropnie się wściekali, że zamiast mnie przyjechała siostra. Trzymali ją do nocy. Nocą wywieźli ją do Rzeszowa i wypuścili. Siostra na piechotę przyszła do domu. 
Miałam dużo zdjęć rodzinnych. Gdy chodziłam do ogólniaka powklejałam je do albumu i wypisałam daty. Podczas rewizji zabrali wszystkie zdjęcia i już nigdy ich nie odzyskałam.
Po ujawnieniu w 1947 roku miałam problemy ze znalezieniem pracy, szukałam w Leżajsku i okolicy, ale niestety, nigdzie nie chcieli mnie zatrudnić, bo UB wszędzie mi blokowało.
Kuzynka mamy znalazła mi pracę w znanej firmie WEDEL, pracowałam przy pakowaniu cukierków. Po trzech miesiącach zwolniono mnie. Gdy zapytałam o powód, usłyszałam "siła wyższa". Przebywałam jeszcze jakiś czas w Warszawie, szukałam pracy, ale kiedy któregoś dnia dostałam telegram: 'Przyjeżdżaj, mama złamała nogę', wsiadłam do pociągu, tak jak byłam ubrana i bez biletu dojechałam do Leżajska. 
Na stację nikt po mnie nie wyszedł, od razu zorientowałam się, że coś jest nie tak. Okazało się, że mama była zdrowa, bardzo zaskoczył ją mój przyjazd. Może teściowa mojej siostry zachorowała, pomyślałam. Pojechałam do siostry rowerem, ale i tam wszystko było w porządku.  W drodze powrotnej do domu spotkałam chłopca, który powiedział mi, abym zgłosiła się na punkt kontaktowy konspiracji. Trochę zrezygnowana, nie miałam siły ani ochoty tam iść, ale w końcu poszłam. Okazało się, że potrzebna była pomoc, trzech partyzantów z oddziału Wołyniaka było rannych, jeden w brzuch, drugi w kolano, trzeci w ramię. Poprosiłam o pomoc Jasia Szymanika, jego brat był lekarzem wojskowym, mieszkał w Leżajsku. Opatrzył rannych, ale nakazał usunięcie ich z tego miejsca, bo on będzie musiał to zgłosić władzy. ten ranny w brzuch musiał być operowany przez chirurga. Przypomniałam sobie, że miałam znajomego chirurga , który pracował w szpitalu w Przeworsku. Nazywał się Mędoch. Sprowadziłam go do Leżajska, przyjechał z pielęgniarką, przeprowadzili operację, ale pojawił się kolejny problem, bo potrzebny był pilnie lek przeciw zakażeniu. Pociągu do Przeworska nie było, więc ta pielęgniarka Halina pojechała do Przeworska rowerem. Przywiozła penicylinę. 
Nie trzeba było długo czekać, już na drugi dzień UB urządziło obławę na to miejsce, gdzie lekarz wojskowy udzielał pomocy rannym partyzantom. Wyjaśniła się sprawa telegramu. Okazało się, że to koleżanka Iza, która pracowała na poczcie, na prośbę partyzantów sprowadziła mnie z Warszawy. Opiekowałam się partyzantami przez 3 dni, mama bardzo martwiła się o mnie, ale przekonałam się, że trzeba im pomóc. 
W tamtych czasach przez jakiś czas przebywałam również w Lublinie u jednej wdowy po partyzancie. Tam ukończyłam kurs maszynopisania. Przy okazji poznałam Wandę, która miała brata na stanowisku Wojewody Lubelskiego. Jednak i w Lublinie mnie odnaleźli, musiałam wracać do Leżajska. Pojechałam jednak do Wrocławia szukać pracy. Zatrzymałam się u znajomej koleżanki. Wieczorem poszłam do kina. Gdy stałam w kolejce zauważyła, że ktoś mi się przygląda. Nie mogłam sobie przypomnieć skąd ja znam tego mężczyznę. Po chwili podszedł do mnie i powiedział:
- Przypomina sobie pani tego pracownika UB w Leżajsku, który wypisywał pani ujawnienie? To ja jestem. Co pani tu robi? - zapytał
-szukam pracy.
Dobrze pani zrobiła, że wyjechała z tego grajdołka, bo tam by panią wykończyli. Ja pani pomogę. Jestem szefem UB we Wrocławiu.
Na drugi dzień zostałam przyjęta, jako bileterka w tym kinie. Pracowałam przez jakiś czas, ale nie długo, bo znowu mnie tam znaleźli. Musiałam wracać do Leżajska. Tu, jak zwykle byłam zamykana na wszystkie kościelne święta, a nawet na 22 lipca. Ludzie szli do kościoła, a milicjanci z paskami pod brodą prowadzili mnie do aresztu. Potem przeczuwając kolejne aresztowania, już wcześniej gdzieś wyjeżdżałam. Była już tym zmęczona. 
Mój szwagier załatwił mi pracę na kolei w Rozwadowie. Pracowałam dopóki mnie UB nie usunęło z 'przyczyn wyższych'. Znowu byłam bez pracy.
W tych latach w Leżajsku przebywało wielu repatriantów. 
Po namowie rodziny, że gdy wyjdę za mąż to może wreszcie dadzą mi spokój, w dniu 10 kwietnia 1950 roku wyszłam za mąż za Tadeusza Wagnera. Pochodził ze Lwowa. Zamieszkałam u teściów. 
Po 13 czerwca 1950 roku w okolicach Leżajska angielskie samoloty rozrzuciły na spadochronach ogromne ilości ulotek. Rozpoczęła się wtedy wojna w Korei. Po tym incydencie UB już znowu mnie poszukiwali. Czterech UB-owców przyszło po mnie we czwartek o godz. 22:00, mimo protestów rodziny zabrali mnie na posterunek. Po drodze spotkałam męża, zapytał mnie gdzie idę, a ja mu na to: 'zapytaj tych panów'.
Trzymano mnie tam całą noc, a na drugi dzień o 13:00 wywieźli mnie do Niska, do aresztu śledczego. Przesiedziałam tam 6 tygodni. Karmili mnie słonymi śledziami. Chcieli mnie złamać i podsuwali mi kartki, abym wszystko napisała. 
Widziałam tam katowanych więźniów i wielką tragedię polskich patriotów. Widziałam skatowaną kobietę w 8 miesiącu ciąży, miała rozbitą głowę i okropnie krwawiła. Po 6 tygodniach, 'Lublinkiem', w 9-osobowej grupie zawieziono nas do Rzeszowa na Jagielońską. Byli tam ze mną m. in. 'Długi', Staszek 'Działo', Juniek Ciszek i ja, jako jeyna kobieta. Przed budynkiem UB wyrzucono trzech, a nas pozostałych wywieziono do Łańcuta. Tam znowu przesiedziałam 6 tygodni. Przez cały czas straszono mnie i przesłuchiwano. Przeszłam ogromne tortury. 
Stosowano np. usadzenie więźnia na nodze od tabotera i świecenie mu 500 watową żarówką w oczy. Innym była gra w piłkę. Stawało kilku oprawców w kółko i jeden drugiwmu popychał więźnia, aż ofiara padła. 
W czasie tych tortur poroniłam, byłam w czwartym miesiącu ciąży. 
Potem odbył się proces w Sądzie Wojskowym w Rzeszowie. Żaden z prywatych adwokatów nie chciał mnie bronić. Wszyscy się bali. Oskarżał mnie młody prokurator, który nie miał nic zapisane w akcie oskarżenia. Milczał, gdy prosiłam go o odczytanie oskarżenia. Dostałam wyrok 5,5 roku więzienia. Zawieziono mnie do Fordonu, do więzienia karnego przeznaczonego dla kobiet. Więzione tam były również moje koleżanki z Leżajska. 
Co tam przeżyłam, to tylko Bóg wie i ja i te co tam ze mną były. Przez cały czas pobytu namawiano mnie do współpracy, obiecując 'złote góry'. Stanowczo im odmawiałam. Podpadłam pewnego razu za to, że wygarnęłam naszym prześladowcom prawdę o Sowietach, co wyrabiali z naszymi rodzinami i z naszym narodem, bo doświadczyłam tego sama.
Przebywając w więzieniu, przez cały czas miałam ze sobą książeczkę do nabożeństwa ' Kwiat Eucharystyczny'. Włożyła mi ją matka w czasie aresztowania. Udało mi się ją przemycić. Trzymałam ją w schowku - wyciętych kartkach 'Żołnierza Polskiego'. 
Przebywając w 30. osobowej sali, modliłyśmy się wszystkie. 
W każdą niedzielę jedna stawała w drzwiach, zasłaniając judasza, a ja recytowałam teksty Mszy Świetej z modlitewnika. Ten modlitewnik znałam na pamięć. On był dla nas wsparciem duchowym. On był naszą nadzieją w chwilach zwątpienia. On był naszą ucieczką w modlitwach do Boga. On był dla nas wolnością ducha.
Po trzech latach pobytu w Fordonie, 25 więźniarek przewieziono do Tarnowa. Wśród nich byłam i ja. To więzienie było o łagodniejszym rygorze, a więzione były tam więźniarki o niskich wyrokach. 
Po odsiedzeniu jednego roku w Tarnowie, wyszłam na wolność w 1955 roku na warunkowe zwolnienie. Przez cały rok, co sobotę musiałam zgłaszać się na posterunek milicji.
Pewnego razu wyjechałam z teściową na badania lekarskie do Krakowa i zapomniałam się zameldować. To pojechał za nami milicjant i pytał dlaczego się nie zameldowałam. 
Takie to było moje życie. 
Niedawno temu przybył do mnie prokurator z IPN i pytał czy bym nie chciała poznać akta i ludzi, którzy na mnie donosili. Wiedziałam, że donosili, bo przecież, gdzie tylko się zatrzymałam, to UB od razu o tym wiedziało. Te wiadomości przekazywał im ktoś z najbliższej rodziny. Ja się tego domyślałam. Dziś, po tylu latach, nie chcę tego znać po raz drugi. Tym bardziej, że te osoby, o których przypuszczałam, że donosili, już nie żyją. Bóg ich z tego rozliczył. 
Ja natomiast chcę w spokoju dożyć swoich dni. To, co przeżyłam, co wycierpiałam i ile wylałam łez i goryczy świat nie zobaczy, lecz Bób rozliczy.

Niech te moje wspomnienia będą świadectwem cierpienia wielu prawych Polaków i wspaniałych patriotów. Niech będą świadectwem zbrodni, jakich dokonali komuniści na polskim narodzie. 
Teraz już wielu zdarzeń nie pamiętam i może tak chronologicznie i dokładnie nie przekazałam. Przekazałam natomiast całą prawdę o tym, co przeżyłam.

Dziś należę do Światowego Związku Armii Krajowej. Po latach, symbolicznie mój wkład w walkę o niepodległość Ojczyzny został doceniony.
Otrzymałam:
20 kwietnia 1996 - Odznakę Weterana Walk o Niepodległość
23 kwietnia 1996 - Krzyż Armii Krajowej
24 czerwca 1996 - Krzyż Narodowego Czynu Zbrojnego
 4 lipca 1998 - Krzyż Więźnia Politycznego
20 sierpnia 1998 - Krzyż Niezłomnych
Józefa Wagner - Podubny
spisał Wincenty Pażyra, 25 listopada 2007 roku.

cdn
Zdjęcia Józefy Podubny Wagner z albumu rodzinnego Małgorzaty Ożóg







***
5 czerwca odbyła się promocja książki Szymona Nowaka 'Dziewczyny wyklete 2'. Autor opisał w formie zbeletryzowanej historię Józefy Wagner.
Film ze spotkania:








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...