Jerzy Raźnikiewicz - syn Jana Raźnikiewicz i Marii Dziwoty c. Elżbiety i Stanisława Dziwoty. Urodził się 14 kwietnia 1925 r w Leżajsku. Zmarł 27 listopada 1992 roku w Leżajsku.
Ojciec Jan Raźnikiewicz był dwukrotnie żonaty. Z pierwszego małżeństwa z Teklą Malwiną Serafin miał czwórkę dzieci - syna Bronisława i Adama oraz córki Józefę i Kazimierę (po mężu Dąbrowską). Z drugiego małżeństwa Jana z Marią Dziwotą urodził się syn Jerzy i córka Karolina Raźnikiewicz (po mężu Goździewska).
23 grudnia 1944 r. sowiecki trybunał wojenny skazał Jerzego Raźnikiewicza, jako kontrrewolucjonistę posiadającego broń na pięć lat łagrów. Trzy tygodnie później trafił 15 stycznia 1945 wyruszył w daleką podróż, towarowym pociągiem ze Lwowa na Sybir.
Nie był jedynym leżajszczaninem, którego skazano na wywózkę na Sybir. Jego kuzyn - mąż ciotki Józefy Raźnikiewicz - Adam Kisielewicz (1902-1989), także Rodzina Chmurów >> patrz Chmura Maksymilian (1874-1946), ..
O ofiarach represji komunistycznej piszą na Forum Historia Leżajska - Ofiary represji komunistycznej.
W Czeremchowe Jerzy Raźnikiewicz poślubił Rosjankę Marię Szczetniową (*10.10.1919 Kursk - 23.10.1983 Leżajsk), która tak jak Jerzy pracowała również w kopalni „Małyj Artiom”. 23 grudnia 1944 r. sowiecki trybunał wojenny skazał Jerzego Raźnikiewicza, jako kontrrewolucjonistę posiadającego broń na pięć lat łagrów. Trzy tygodnie później trafił 15 stycznia 1945 wyruszył w daleką podróż, towarowym pociągiem ze Lwowa na Sybir.
Nie był jedynym leżajszczaninem, którego skazano na wywózkę na Sybir. Jego kuzyn - mąż ciotki Józefy Raźnikiewicz - Adam Kisielewicz (1902-1989), także Rodzina Chmurów >> patrz Chmura Maksymilian (1874-1946), ..
O ofiarach represji komunistycznej piszą na Forum Historia Leżajska - Ofiary represji komunistycznej.
Pochodziła z Kurska, wzięta do niewoli przez Niemców musiała pracować w III Rzeszy, najpierw u niemieckiego chłopa, a potem w fabryce produkującej dla wojska. Wyzwolili ją Amerykanie. Choć mogła wybrać emigrację, do której zachęcali alianci, ona postanowiła wracać. Ale w swojej ojczyźnie została skazana na pięć łagrów za to, że znalazła się w niewoli. Stalin uważał, że należy zginąć a nie poddać się.
Po ślubie zamieszkali w baraku przeznaczonym dla robotników z kopalni. Była tam sień i jedno pomieszczenie z glinianym piecem, który służył do ogrzewania pomieszczenia i zarazem był kuchnią.
Maria i Jerzy Raźnikiewiczowie mieli trójkę dzieci: Walerian, Antonina i Anna.
Fot. Antonina Antczak, Dionizy Garbacz i Walerian Razinkiewicz
O losach rodziny Raźnikiewiczów pisze na łamach Sztafety Dionizy Garbacz.
Wywiad z córką Antoniną Antczak:
Z Sybiru do Polski - Dionizy Garbacz, Sztafeta, XI 2016
W sierpniu tego roku wciąż pracowałem nad sporządzaniem listy wywiezionych przez Sowietów w latach 1944-45 do łagrów mieszkańców dzisiejszego Podkarpacia. Byli to głównie akowcy. Lista ta stanowić będzie integralną część współczesnego drugiego wydania książki „W kleszczach czerwonych” wydanej ponad ćwierć wieku temu. Jej współautor, krakowski historyk Andrzej Zamorski, już nie żyje, cały ciężar uzupełnienia listy siłą rzeczy wziąłem na siebie.
Bodajże 16 sierpnia wczesnym popołudniem zadzwonił telefon. Moją rozmówczynią była Antonina Antczak z Leżajska.
Jerzy Raźnikiewicz
Przedstawiła się jako córka łagiernika, o którym krótką notkę z Andrzejem zawarliśmy w pierwszej edycji książki „W kleszczach czerwonych”. Brzmiała ona tak: Raźnikiewicz Jerzy, obwód Łańcut, żołnierz AK, wywieziony do łagrów w ZSRR, gdzie przebywał 12 lat.
Umówiliśmy się na rozmowę o łagierniku Jerzym Raźnikiewiczu do Leżajska. W jego łagierniczych dziejach ledwie zaanonsowanych w książce, mowa jest o dwunastu latach pobytu na Syberii. A faktycznie Raźnikiewicz na Syberii przeżył ponad trzynaście lat. Ten błąd w książce wynikał z trudności w dotarciu do archiwaliów w latach osiemdziesiątych, kiedy książka powstawała. O sowieckich łagrach i wywózkach Polaków do Związku Sowieckiego wtedy się nie mówiło. Był to temat zakazany.
Pani Antonina pokazała kilka zdjęć swego ojca i matki, odbitki kserograficzne dokumentów z repatriacji. Ale też przekazała mi maszynopis krótkich wspomnień z Syberii spisanych przez jej ojca. Zrelacjonowała opowieści ojca i matki o syberyjskich czasach. Co ważne, spisane wspomnienia w części wyjaśniały los kilku innych łagierników z naszego regionu. Obiecała kontakt ze swoim bratem Walerianem, który dysponuje jeszcze innymi fotografiami i dokumentami z syberyjskich czasów.
Raźnikiewicz opisał pobyt w prowizorycznym więzieniu NKWD w Rudniku na dawnym placu targowym. Więzieniem były wykopane ziemianki, w których przetrzymywano głównie akowców. Jak na razie zapis J. Raźnikiewicza jest jedyną dostępną relacją więźnia rudnickich ziemianek NKWD.
Po aresztowaniu Rudnik
23 listopada 1944 roku z obozu w Bakończycach koło Przemyśla wyruszył kolejowy transport 1235 więźniów do łagru w Borowiczach na północy Rosji. Raźnikiewicz został aresztowany w Leżajsku przez NKWD dzień później. Umieszczono go w areszcie NKWD, który urządzono w domu zakonnym sióstr Najświętszej Marii Panny przy ulicy Furgalskiego. Wieczorem tego samego dnia przesłuchiwał go oficer NKWD. Żądał, aby przyznał się do przynależności do AK. Raźnikiewicz wiedział, że przyznanie się do AK oznaczało więzienie, a może i śmierć. Zaprzeczał więc. Po dwóch dniach razem z Edwardem Kozyrą z Leżajska został wywieziony do Rudnika.
Sowieckie NKWD jesienią 1944 roku na rudnickiej targowicy urządziło prowizoryczne więzienie. Przetrzymywano w nim przede wszystkim akowców z terenu powiatu niżańskiego, a także z łańcuckiego i biłgorajskiego.
Raźnikiewicz tak zapamiętał prawie miesięczny pobyt w rudnickich ziemiankach: Przywieźli nas na targowicę. Kazali zejść z samochodu. Po prawej stronie zobaczyłem nieduży teren ogrodzony drutem kolczastym. Wokół ogrodzenia chodził sowiecki żołnierz z automatem. Nie wiedziałem, że na ogrodzonym terenie są ziemianki. Było tych ziemianek cztery, w których trzymano ludzi. Wszystko równo wyrównane, tylko do każdej prowadzi otwór, właz. Obok leżała drabina, po której wchodzili i wychodzili z ziemianki ludzie. Po lewej stronie ulicy w prywatnym domu było ich biuro. Zaprowadzili mnie do tego biura. Zrobili szczegółową rewizję, zabrali wszystko o posiadałem. Z nóg kazali mi zdjąć gumowe ocieplane buty niemieckie i dali mi podarte „walonki”. Jeden z nich zauważył na mojej szyi medalik, który mi zerwano. Za drzwiami cały czas czekali ci dwaj, którzy mnie przyprowadzili. Weszli do pokoju, wykręcili mi ręce do tyłu. Jedną ręką trzymał mnie za wykręcone ręce, drugą przykładał mi nagan do pleców. Obok szedł drugi z automatem. Wyprowadzili mnie za zasieki z kolczastego drutu. Otworzyli drewniane wieko od ziemianki, wstawili drabinę i kazali wejść do środka. Ziemianka była bardzo niska, można było w niej tylko siedzieć. Na podłodze leżało trochę brudnej słomy wymieszanej z piaskiem. Byli tam ludzie. Jeden z nich z brodą zapytał mnie skąd jestem. Mówię, że z Leżajska. Później dowiedziałem się, że pytającym był nauczyciel z Kopek, Pająk, lat około 50. Było też dwóch braci Gołębiowskich z Rudnika, Leopold i Bronisław. Józef Możdrzech z Zarzecza, był Zybura z Woli koło Rzeszowa. Był jeden z Kamienia, którego nazwiska nie pamiętam. W tym samym dniu o pierwszej w nocy zostałem wyciągnięty z ziemianki i przeprowadzony od konwojem dwóch żołnierzy, znowu do prywatnego domu, gdzie była ich kwatera. Cały czas nie dawali mi jeść ani pić. Zostałem wprowadzony do pokoju, w którym za stołem siedział ruski major. Na stole leżała otwarta konserwa, chleb, tytoń i leżał pistolet. Ci, co mnie przyprowadzili wyszli z tego pokoju. Major kazał mi usiąść, dał mi zapalić papierosa i bardzo delikatnie zaczął mnie wypytywać skąd i po co miałem pistolet, gdzie należałem, kto jeszcze z Leżajska należy, kto ma broń. Powiedziałem, że nigdzie nie należałem, że broń kupiłem jeszcze za Niemców od Lipińskiego. (…) Z moich odpowiedzi major był niezadowolony, zaczął krzyczeć, że jestem kontrrewolucjonistą, występuję przeciw władzy radzieckiej itp. Po spisaniu protokołu zawołał tłumacza, który mi go przetłumaczył, było napisane jak zeznałem i protokół podpisałem. Podszedł do mnie i kazał mi wyjść. Było tak samo jak przy przyprowadzeniu, wykręcili mi ręce, przyłożyli nagan do pleców i wyprowadzili na podwórze i znowu zaprowadzili na ogrodzony plac z ziemiankami. Tam kazali mi wejść już do innej ziemianki. W tej ziemiance spotkałem Tadeusza Deca i Władysława Podubnego z Leżajska i wielu innych, obcych, których nie znałem. Od nich dowiedziałem się, że w następnych ziemiankach są z Leżajska Marian i Stanisław Kisielewiczowie i Zbigniew Maryńczak. Momentalnie zacząłem drzemać na siedząco. Rano przynieśli kawałek suchego chleba i „kipiatok” (wrzątek). Po południu około 15.00 wypuszczali nas pojedynczo do ustępu. Rów z żerdzią z jednej strony osłonięty deskami. Wieczorem przynieśli jeść trochę rzadkiej zupy, były w niej resztki konserwy. Potem jeszcze kilka razy byłem w podobny sposób wożony do różnych domów na śledztwo. Raz nawet do domu dr. Hernicha. Pewnego razu na kawałku tektury wyjętej z daszka czapki napisałem swoje imię i nazwisko i idąc na przesłuchanie rzuciłem na ziemię myśląc, że ktoś to znajdzie i da znać do domu, gdzie jestem. Niestety nikt tej kartki widocznie nie znalazł. Nie wiem, ale ktoś wnet dał znać mojej matce, gdzie się znajduję. Wybrała się do Rudnika piechotą z matką Kozyry, aby podać nam choć chleb. Chleba od nich nie przyjęli. Kiedy matka chodziła koło ogrodzonego placu podeszła do niej jakaś niewiasta mieszkająca obok i powiedziała jej, że zobaczy mnie jak będą nas po południu wyprowadzać do ustępu. Zaprosiła matkę do domu, z niecierpliwością czekały na popołudnie. O zwykłej porze wyprowadzali nas do ustępu. W tym czasie mnie zobaczyła, ale nie wiedziałem, że tak blisko jest moja matka.
Więcej o obozie w Rudniku wspomina Wagner (z d. Podubny) Józefa (1928-2015)
We Lwowie
23 grudnia 1944 r. sowiecki trybunał wojenny skazał Jerzego Raźnikiewicza jako kontrrewolucjonistę posiadającego broń na pięć lat łagrów. Następnego dnia była niedziela, wigilia Bożego Narodzenia, przed świtem o piątej rano wyprowadzono go z ziemianki. Dołączono do niego następnych skazańców Edwarda Kozyrę, Bronisława Gołębiowskiego, Józefa Zyburę, Józefa Możdrzecha, gajowego z Rudnika Baranowskiego i dwóch sowieckich oficerów. Posadzili nas – pisał Raźnikiewicz – na podłodze ciężarowego samochodu i przykryli plandeką, która leżała na naszych głowach. Wokół usiadło dziewięciu Ruskich, którzy przydeptywali plandekę do podłogi auta, tak że nie można było wstać, ani się podnieść. Wieźli nas w nieznanym kierunku.
Siostra Józefa Możdrzecha Stefania Patrzyk przed trzydziestu laty opowiadała mi o więzieniu go w rudnickich ziemiankach. Tam przyjeżdżała, aby go zobaczyć. Udawało się to wówczas, gdy wyprowadzono więźniów do latryny. Jeden z rudnickich komunistów niejaki Trokało mówił jej, że więźniów zwolnią w Boże Narodzenie. Stefania Patrzyk wspominała tak: W Boże Narodzenie przyjechałam do Rudnika, ale na targowicy nie było prawie żadnego śladu po obozie. Wywieźli wszystkich. Ślad po bracie zaginął. Szukaliśmy przez Czerwony Krzyż. Na nic. W Warszawie nam powiedzieli, że można szuka we wszystkich krajach, ale z Rosji nie będzie żadnego znaku.
Jerzy Raźnikiewicz przekazał w swoich wspomnieniach dalsze nieznane losy Józefa Możdrzecha z Zarzecza i Bronisława Gołębiowskiego z Rudnika. Wszyscy znaleźli się w więzieniu na Zamarstynowie we Lwowie. Lwów nie był zniszczony, ale wszędzie było widać ślady walki. Przywieźli nas na ulicę Kazimierzowską na Zamarstynowie i samochód się zatrzymał przed bramą więzienia. Wysokie mury na cztery metry a na nich druty kolczaste i „bociany”. Na „bocianach” stali ruscy strażnicy. Kapitan zadzwonił przy bramie, wyszło dwóch strażników z bronią. Pokazał dokumenty i samochód wjechał na podwórze. Kazali nam zejść z samochodu – wspominał J. Raźnikiewicz – Prowadzili nas ciemnym korytarzem. Fragmentami widać było na ścianach ślady krwi. Z tego korytarza weszliśmy do celi na parterze. Przyszło czterech Ruskich. Rozebrali nas do naga, poddali bardzo szczegółowej rewizji zaglądając do ust, uszu, do odbytnicy. Potem przeprowadzili nas do dużej celi na piętrze. Było tam dużo ludzi, Ruskich, Ukraińców i Polaków ze Lwowa zaaresztowanych za działalność w AK; Bronisław Kaczor, Stanisław Dymczuk, Piekarczuk i inni. (…) Po sprawdzeniu i wywołaniu nazwiska należało podawać imię i nazwisko, imię ojca, paragraf za który został skazany, na ile lat i narodowość. Potem każdy musiał usiąść na podłodze. Po miesiącu przeprowadzono nas pod konwojem na Janów, do koszar wojskowych do stajni ogrodzonych drutem kolczastym z „bocianami”. Tam były niewiasty, tylko w innych pomieszczeniach. Spaliśmy na podłodze, bez posłania, w ubraniach. Każdy miał rany od leżenia. Tak przygotowywano nas do transportu. Wszędzie wszy. Z szyneli dostaliśmy uszyte czapki. Ubrali nas w stare zniszczone „buszołoty”, zamiast butów dostaliśmy „szłapy”, których podeszwy zrobione były ze starych opon samochodowych.
15 stycznia 1945. Piętnaście stopni mrozu. Kazali nam usiąść na śniegu i ponad 300 ludzi czekało na konwojentów. Przyszli z karabinami, ubrani w kożuchu i „walonki”. Wyprowadzili nas poza teren ogrodzenia. Ustawili trójkami i otoczyli szczelnym kordonem. Prowadzili nas ulicą Piekarską, koło cmentarza odganiając wszystkich przechodniów. Każdy brudny, wynędzniały niepodobny do człowieka. Szliśmy dość długo i wieczorem przyszliśmy w pobliże dworca kolejowego we Lwowie. Na bocznicy poza dworcem stał pociąg towarowy przygotowany do transportu więźniów.
Na ten transport ze Lwowa czekał Sybir.
W sierpniu tego roku wciąż pracowałem nad sporządzaniem listy wywiezionych przez Sowietów w latach 1944-45 do łagrów mieszkańców dzisiejszego Podkarpacia. Byli to głównie akowcy. Lista ta stanowić będzie integralną część współczesnego drugiego wydania książki „W kleszczach czerwonych” wydanej ponad ćwierć wieku temu. Jej współautor, krakowski historyk Andrzej Zamorski, już nie żyje, cały ciężar uzupełnienia listy siłą rzeczy wziąłem na siebie.
Bodajże 16 sierpnia wczesnym popołudniem zadzwonił telefon. Moją rozmówczynią była Antonina Antczak z Leżajska.
Jerzy Raźnikiewicz
Przedstawiła się jako córka łagiernika, o którym krótką notkę z Andrzejem zawarliśmy w pierwszej edycji książki „W kleszczach czerwonych”. Brzmiała ona tak: Raźnikiewicz Jerzy, obwód Łańcut, żołnierz AK, wywieziony do łagrów w ZSRR, gdzie przebywał 12 lat.
Umówiliśmy się na rozmowę o łagierniku Jerzym Raźnikiewiczu do Leżajska. W jego łagierniczych dziejach ledwie zaanonsowanych w książce, mowa jest o dwunastu latach pobytu na Syberii. A faktycznie Raźnikiewicz na Syberii przeżył ponad trzynaście lat. Ten błąd w książce wynikał z trudności w dotarciu do archiwaliów w latach osiemdziesiątych, kiedy książka powstawała. O sowieckich łagrach i wywózkach Polaków do Związku Sowieckiego wtedy się nie mówiło. Był to temat zakazany.
Pani Antonina pokazała kilka zdjęć swego ojca i matki, odbitki kserograficzne dokumentów z repatriacji. Ale też przekazała mi maszynopis krótkich wspomnień z Syberii spisanych przez jej ojca. Zrelacjonowała opowieści ojca i matki o syberyjskich czasach. Co ważne, spisane wspomnienia w części wyjaśniały los kilku innych łagierników z naszego regionu. Obiecała kontakt ze swoim bratem Walerianem, który dysponuje jeszcze innymi fotografiami i dokumentami z syberyjskich czasów.
Raźnikiewicz opisał pobyt w prowizorycznym więzieniu NKWD w Rudniku na dawnym placu targowym. Więzieniem były wykopane ziemianki, w których przetrzymywano głównie akowców. Jak na razie zapis J. Raźnikiewicza jest jedyną dostępną relacją więźnia rudnickich ziemianek NKWD.
Po aresztowaniu Rudnik
23 listopada 1944 roku z obozu w Bakończycach koło Przemyśla wyruszył kolejowy transport 1235 więźniów do łagru w Borowiczach na północy Rosji. Raźnikiewicz został aresztowany w Leżajsku przez NKWD dzień później. Umieszczono go w areszcie NKWD, który urządzono w domu zakonnym sióstr Najświętszej Marii Panny przy ulicy Furgalskiego. Wieczorem tego samego dnia przesłuchiwał go oficer NKWD. Żądał, aby przyznał się do przynależności do AK. Raźnikiewicz wiedział, że przyznanie się do AK oznaczało więzienie, a może i śmierć. Zaprzeczał więc. Po dwóch dniach razem z Edwardem Kozyrą z Leżajska został wywieziony do Rudnika.
Sowieckie NKWD jesienią 1944 roku na rudnickiej targowicy urządziło prowizoryczne więzienie. Przetrzymywano w nim przede wszystkim akowców z terenu powiatu niżańskiego, a także z łańcuckiego i biłgorajskiego.
Raźnikiewicz tak zapamiętał prawie miesięczny pobyt w rudnickich ziemiankach: Przywieźli nas na targowicę. Kazali zejść z samochodu. Po prawej stronie zobaczyłem nieduży teren ogrodzony drutem kolczastym. Wokół ogrodzenia chodził sowiecki żołnierz z automatem. Nie wiedziałem, że na ogrodzonym terenie są ziemianki. Było tych ziemianek cztery, w których trzymano ludzi. Wszystko równo wyrównane, tylko do każdej prowadzi otwór, właz. Obok leżała drabina, po której wchodzili i wychodzili z ziemianki ludzie. Po lewej stronie ulicy w prywatnym domu było ich biuro. Zaprowadzili mnie do tego biura. Zrobili szczegółową rewizję, zabrali wszystko o posiadałem. Z nóg kazali mi zdjąć gumowe ocieplane buty niemieckie i dali mi podarte „walonki”. Jeden z nich zauważył na mojej szyi medalik, który mi zerwano. Za drzwiami cały czas czekali ci dwaj, którzy mnie przyprowadzili. Weszli do pokoju, wykręcili mi ręce do tyłu. Jedną ręką trzymał mnie za wykręcone ręce, drugą przykładał mi nagan do pleców. Obok szedł drugi z automatem. Wyprowadzili mnie za zasieki z kolczastego drutu. Otworzyli drewniane wieko od ziemianki, wstawili drabinę i kazali wejść do środka. Ziemianka była bardzo niska, można było w niej tylko siedzieć. Na podłodze leżało trochę brudnej słomy wymieszanej z piaskiem. Byli tam ludzie. Jeden z nich z brodą zapytał mnie skąd jestem. Mówię, że z Leżajska. Później dowiedziałem się, że pytającym był nauczyciel z Kopek, Pająk, lat około 50. Było też dwóch braci Gołębiowskich z Rudnika, Leopold i Bronisław. Józef Możdrzech z Zarzecza, był Zybura z Woli koło Rzeszowa. Był jeden z Kamienia, którego nazwiska nie pamiętam. W tym samym dniu o pierwszej w nocy zostałem wyciągnięty z ziemianki i przeprowadzony od konwojem dwóch żołnierzy, znowu do prywatnego domu, gdzie była ich kwatera. Cały czas nie dawali mi jeść ani pić. Zostałem wprowadzony do pokoju, w którym za stołem siedział ruski major. Na stole leżała otwarta konserwa, chleb, tytoń i leżał pistolet. Ci, co mnie przyprowadzili wyszli z tego pokoju. Major kazał mi usiąść, dał mi zapalić papierosa i bardzo delikatnie zaczął mnie wypytywać skąd i po co miałem pistolet, gdzie należałem, kto jeszcze z Leżajska należy, kto ma broń. Powiedziałem, że nigdzie nie należałem, że broń kupiłem jeszcze za Niemców od Lipińskiego. (…) Z moich odpowiedzi major był niezadowolony, zaczął krzyczeć, że jestem kontrrewolucjonistą, występuję przeciw władzy radzieckiej itp. Po spisaniu protokołu zawołał tłumacza, który mi go przetłumaczył, było napisane jak zeznałem i protokół podpisałem. Podszedł do mnie i kazał mi wyjść. Było tak samo jak przy przyprowadzeniu, wykręcili mi ręce, przyłożyli nagan do pleców i wyprowadzili na podwórze i znowu zaprowadzili na ogrodzony plac z ziemiankami. Tam kazali mi wejść już do innej ziemianki. W tej ziemiance spotkałem Tadeusza Deca i Władysława Podubnego z Leżajska i wielu innych, obcych, których nie znałem. Od nich dowiedziałem się, że w następnych ziemiankach są z Leżajska Marian i Stanisław Kisielewiczowie i Zbigniew Maryńczak. Momentalnie zacząłem drzemać na siedząco. Rano przynieśli kawałek suchego chleba i „kipiatok” (wrzątek). Po południu około 15.00 wypuszczali nas pojedynczo do ustępu. Rów z żerdzią z jednej strony osłonięty deskami. Wieczorem przynieśli jeść trochę rzadkiej zupy, były w niej resztki konserwy. Potem jeszcze kilka razy byłem w podobny sposób wożony do różnych domów na śledztwo. Raz nawet do domu dr. Hernicha. Pewnego razu na kawałku tektury wyjętej z daszka czapki napisałem swoje imię i nazwisko i idąc na przesłuchanie rzuciłem na ziemię myśląc, że ktoś to znajdzie i da znać do domu, gdzie jestem. Niestety nikt tej kartki widocznie nie znalazł. Nie wiem, ale ktoś wnet dał znać mojej matce, gdzie się znajduję. Wybrała się do Rudnika piechotą z matką Kozyry, aby podać nam choć chleb. Chleba od nich nie przyjęli. Kiedy matka chodziła koło ogrodzonego placu podeszła do niej jakaś niewiasta mieszkająca obok i powiedziała jej, że zobaczy mnie jak będą nas po południu wyprowadzać do ustępu. Zaprosiła matkę do domu, z niecierpliwością czekały na popołudnie. O zwykłej porze wyprowadzali nas do ustępu. W tym czasie mnie zobaczyła, ale nie wiedziałem, że tak blisko jest moja matka.
Więcej o obozie w Rudniku wspomina Wagner (z d. Podubny) Józefa (1928-2015)
We Lwowie
23 grudnia 1944 r. sowiecki trybunał wojenny skazał Jerzego Raźnikiewicza jako kontrrewolucjonistę posiadającego broń na pięć lat łagrów. Następnego dnia była niedziela, wigilia Bożego Narodzenia, przed świtem o piątej rano wyprowadzono go z ziemianki. Dołączono do niego następnych skazańców Edwarda Kozyrę, Bronisława Gołębiowskiego, Józefa Zyburę, Józefa Możdrzecha, gajowego z Rudnika Baranowskiego i dwóch sowieckich oficerów. Posadzili nas – pisał Raźnikiewicz – na podłodze ciężarowego samochodu i przykryli plandeką, która leżała na naszych głowach. Wokół usiadło dziewięciu Ruskich, którzy przydeptywali plandekę do podłogi auta, tak że nie można było wstać, ani się podnieść. Wieźli nas w nieznanym kierunku.
Siostra Józefa Możdrzecha Stefania Patrzyk przed trzydziestu laty opowiadała mi o więzieniu go w rudnickich ziemiankach. Tam przyjeżdżała, aby go zobaczyć. Udawało się to wówczas, gdy wyprowadzono więźniów do latryny. Jeden z rudnickich komunistów niejaki Trokało mówił jej, że więźniów zwolnią w Boże Narodzenie. Stefania Patrzyk wspominała tak: W Boże Narodzenie przyjechałam do Rudnika, ale na targowicy nie było prawie żadnego śladu po obozie. Wywieźli wszystkich. Ślad po bracie zaginął. Szukaliśmy przez Czerwony Krzyż. Na nic. W Warszawie nam powiedzieli, że można szuka we wszystkich krajach, ale z Rosji nie będzie żadnego znaku.
Jerzy Raźnikiewicz przekazał w swoich wspomnieniach dalsze nieznane losy Józefa Możdrzecha z Zarzecza i Bronisława Gołębiowskiego z Rudnika. Wszyscy znaleźli się w więzieniu na Zamarstynowie we Lwowie. Lwów nie był zniszczony, ale wszędzie było widać ślady walki. Przywieźli nas na ulicę Kazimierzowską na Zamarstynowie i samochód się zatrzymał przed bramą więzienia. Wysokie mury na cztery metry a na nich druty kolczaste i „bociany”. Na „bocianach” stali ruscy strażnicy. Kapitan zadzwonił przy bramie, wyszło dwóch strażników z bronią. Pokazał dokumenty i samochód wjechał na podwórze. Kazali nam zejść z samochodu – wspominał J. Raźnikiewicz – Prowadzili nas ciemnym korytarzem. Fragmentami widać było na ścianach ślady krwi. Z tego korytarza weszliśmy do celi na parterze. Przyszło czterech Ruskich. Rozebrali nas do naga, poddali bardzo szczegółowej rewizji zaglądając do ust, uszu, do odbytnicy. Potem przeprowadzili nas do dużej celi na piętrze. Było tam dużo ludzi, Ruskich, Ukraińców i Polaków ze Lwowa zaaresztowanych za działalność w AK; Bronisław Kaczor, Stanisław Dymczuk, Piekarczuk i inni. (…) Po sprawdzeniu i wywołaniu nazwiska należało podawać imię i nazwisko, imię ojca, paragraf za który został skazany, na ile lat i narodowość. Potem każdy musiał usiąść na podłodze. Po miesiącu przeprowadzono nas pod konwojem na Janów, do koszar wojskowych do stajni ogrodzonych drutem kolczastym z „bocianami”. Tam były niewiasty, tylko w innych pomieszczeniach. Spaliśmy na podłodze, bez posłania, w ubraniach. Każdy miał rany od leżenia. Tak przygotowywano nas do transportu. Wszędzie wszy. Z szyneli dostaliśmy uszyte czapki. Ubrali nas w stare zniszczone „buszołoty”, zamiast butów dostaliśmy „szłapy”, których podeszwy zrobione były ze starych opon samochodowych.
15 stycznia 1945. Piętnaście stopni mrozu. Kazali nam usiąść na śniegu i ponad 300 ludzi czekało na konwojentów. Przyszli z karabinami, ubrani w kożuchu i „walonki”. Wyprowadzili nas poza teren ogrodzenia. Ustawili trójkami i otoczyli szczelnym kordonem. Prowadzili nas ulicą Piekarską, koło cmentarza odganiając wszystkich przechodniów. Każdy brudny, wynędzniały niepodobny do człowieka. Szliśmy dość długo i wieczorem przyszliśmy w pobliże dworca kolejowego we Lwowie. Na bocznicy poza dworcem stał pociąg towarowy przygotowany do transportu więźniów.
Na ten transport ze Lwowa czekał Sybir.
Jerzy Raźnikiewicz zmarł 27 listopa 1992 roku w Leżajsku. Razem z żoną pochowany jest na Cmentarzu Komunalnym w Leżajsku.
Linki:
Chmura Maksymilian (1874-1946)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz